Slajdowiska Czwartkowe - 11 marca 2010 - Kirgiz (nie) schodzi z konia, czyli Kirgizja rowerem.

W czwartek 11 marca 2010 zapraszamy na kolejne spotkanie slajdowe z Piotrem Strzeżyszem. Tym razem autor zaprezentuje fotografie z podróży do Kirgizjii. Tych, którzy byli choćby na ostatnim pokazie Piotrka z Andów na pewno nie trzeba namawiać do przyjścia. Pokaz odbędzie się o godzinie 18:30 w sali 219 w Gmachu Głównym Politechniki Warszawskiej. Wstęp wolny.

 

 

 

 

Przez pięćdziesiąt dni podróży po Kirgizji mieliśmy okazję nie raz skonfrontować własne wyobrażenia o tej część Azji z rzeczywistością. Od czasu ?Sojuza? wiele się zmieniło, ale ludzie nie zmieniają się szybko i często wydawało nam się, że przenieśliśmy się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Z Polski lecieliśmy Aeroflotem przez Moskwę. Na podróż zdecydowaliśmy się dosłownie w ostatniej chwili, więc nie mogliśmy liczyć na zbyt tanią ofertę, ale dokonując rezerwacji odpowiednio wcześnie, bilety można kupić już za 1500 zł w obie strony. Ponieważ zabraliśmy z Polski własne rowery, do ceny biletu musieliśmy jeszcze dopłacić równowartość stu dwudziestu dolarów za przewóz ?sprzętu sportowego?.

 

 

Kraj zaskakiwał nas dosłownie od pierwszej chwili, ale to, co nieprzewidywalne, dodawało najwięcej uroku do odkrywanej rzeczywistości, nie zawsze miłej albo estetycznej, ale na pewno wartej poznania. A im trudniej pokonywaliśmy kilometry po fatalnych drogach, tym więcej satysfakcji mieliśmy potem z najdrobniejszych przyjemności, jak suchy nocleg w namiocie, czy kubek gorącego czaju.

 

 

Jeśli ktoś nie jest wybredny i lubi mięso, to z jedzeniem nie będzie miał w Kirgizji problemów. Na pytanie czy jest coś bez mięsa ? odpowiadają często, że jest kurica, czyli kura, najczęściej podana jako szaszłyk, albo pieczona. Na uwagi Alicji o tym, że nie je mięsa, reagowano najczęściej zdziwieniem albo oburzeniem. ?Jak to tak bez mięsa? Jak żyć? Nie da się! Jak zabijemy barana, to sześciu przez cały dzień je!?

 

 

Ale nawet dla wegetarian znajdą się frykasy. Chociażby chleb, który tu jest okrągły i nosi dźwięczną nazwę "lepioszka". Wypiekany na ulicach w ogromnych glinianych piecach i rozwożony na taczkach i bagażnikach rowerowych stanowi nieodłączny element miejskiego pejzażu. Innym powtarzającym się widokiem są babuszki sprzedające kartoszki, czyli placki ziemniaczane, albo pielmieny, czyli pierogi, często wyjmowane z przykrytych folią garów lub z wózków dziecięcych, przerobionych na miniaturowe stragany. I arbuzy. Kilogramy, tony arbuzów ustawianych w piramidy wzdłuż głównej drogi, zwłaszcza w żyznej Dolinie Fergańskiej.

 

 

Dla większości spotkanych mieszkańców byliśmy Amerykanami albo ?Angliczanami? a dla reszty ? biedną, bo bezdzietną parą, do tego podróżującą nie samochodem, tylko na metalowych rumakach. ?Dzieci niet? A u nas czworo, pięcioro, dziesięcioro?? Jeden z Kirgizów nawet dał nam przepis jak zrobić chłopaka? Bo oczywiście, jeśli dziecko ? to koniecznie chłopiec, a najlepiej, żeby miał na imię Manas ? jak bohater narodowego eposu. Mamy więc jeść bakalie z miodem, najlepiej zaczynając od poniedziałku, potem odczekać dwa dni, a trzeciego splunąć przez lewe ramię. I chłopak murowany. Na dziewczynki przepisu nie mieli.

 

 

Mieszkańcy bardzo chętnie pozwalają się fotografować a czasem wręcz dopraszają się tego w bardzo namolny sposób. Po ?sesji? i długich naradach z kolegami, na oderwanym z gazety skrawku papieru, wypisują koślawą cyrylicą adres, który zazwyczaj sprowadza się do imienia, nazwiska i nazwy wioski. Tyle wystarczy, aby paczka dotarła do adresata. W jednym z wagonów przerobionych na dom mieszkalny, w dolinie położonej na wysokości prawie 4000 m.n.p.m., dowiedzieliśmy się, że kilka lat wcześniej bawił tam Grigorij z Warszawy. Za chwilę pani domu rozłożyła przed nami pokaźnych rozmiarów album, a z jego kart uśmiechał się do nas nie kto inny, jak mój kolega Baltazar, który po powrocie przesłał gospodarzom kilka zdjęć i od tamtej pory traktowany jest co najmniej jak daleki krewny.

 

 

W większych miastach można kupić kolorowe filmy Kodak, ale nie liczmy na diapozytywy, czy karty pamięci do cyfrówek, bowiem w Kirgizji zdjęcia robi fotograf, a jeśli ktoś ma swój aparat, to w komórce, które wydawało się posiada dosłownie każdy. Na głównym placu w stolicy kraju Biszkeku kręcą się natrętni młodzi chłopcy, oferujący zdjęcia na tle kolorowej fontanny. Kiedy przechadzałem się ze swoim pokaźnych rozmiarów aparatem i dołączonym białym, długoogniskowym obiektywem, kilka razy podchodzili do mnie Kirgizi i oferowali współpracę, mówiąc, że oni będą naganiać klientów, a ja będę fotografował. Pieniądze mielibyśmy dzielić pół na pół. Na razie nie skorzystałem, ale gdybym kiedyś chciał otworzyć biznes w Kirgizji, widzę, że drzwi do kariery ulicznego fotografa stoją otworem.

 

 

Przemieszczanie się na rowerach dawało nam ogromną niezależność. Nie musieliśmy czekać na autobus, o którym nigdy nie było wiadomo czy przyjedzie, a jeśli nawet, to niekoniecznie zabierze. Nie musieliśmy się dogadywać i targować o cenę przejazdu prywatnymi ?marszrutkami? albo taksówkami, no i mogliśmy pojechać dokładnie i dosłownie tam, gdzie oczy poniosą. A niosły nas one głównie w góry, bowiem Kirgizja to kraj wysoce górzysty i dla każdego fotografa niezmiernie interesujący. Miłośnicy przyrody mają tu ogromne możliwości podpatrywania fauny w naturalnym środowisku, krajobrazy w większości są nietknięte a mieszkańcy życzliwi i chętni do pomocy w razie niepowodzenia, zabłądzenia czy wypadku. Nie sposób uniknąć noclegu w jurcie, nawet jak się jest samowystarczalnym i nocuje we własnym namiocie. Czasem byliśmy prawie siłą wyciągani z naszej pałatki i zapraszani w gościnę do nocujących w pobliżu Kirgizów. Staraliśmy się zawsze odpłacić jakoś za gościnność, jeśli nie pieniędzmi, to drobnymi podarunkami, ponieważ często nie chciano od nas pieniędzy, choć zdarzało się, że wyłudzano od nas walutę dosłownie za nic. Niemniej jednak były to sytuacje sporadyczne i raczej nie należące do niebezpiecznych. Ot, pojawili się jacyś innostrańcy na rowerach, niech się podzielą tym, co mają. Tym bardziej, że i tak nie za swoje jadą, bo w całym kraju panuje przekonanie, że jak ktoś już się do Kirgizji wybierze, to niechybnie na koszt swojego państwa. Wiele osób pytało nas, czy ?gospodarstwo? nam zapłaciło za podróż, a raz, czy dwa, pytali, czy pieniądze dał nam sam prezydent.

 

 

W jutrach częstowano nas wszystkim, co było pod ręką, Do picia najczęściej kumys, który nie zawsze dobrze znosiły nasze żołądki. Większość Kirgizów jest w zasadzie samowystarczalna i sklepy jeśli były, to zaopatrzone w wódkę, popitkę i papierosy. Wódkę można pić w szklankach albo naparstkach na miejscu i nawet jeśli zabraknie na nią pieniędzy, wypije się na kredyt. Papierosy można kupować na sztuki, bo w wioskach na całą paczkę mało kogo stać. I tak zresztą mieliśmy szczęście, jak się udało do jakiegoś sklepu dojechać. Wieźliśmy z sobą zawsze zapasy na kilka dni, dużym problemem była też woda. Staraliśmy się kupować butelkową, a jak nie było, to gotować tę ze strumieni.

 

 

Z wodą nie ma żartów, o czy mógł przekonać się sam Przewalski, który w naszym przewodniku figurował jako Rosjanin białoruskiego pochodzenia. Marzeniem Przewalskiego było dotrzeć do Lhasy, stolicy Tybetu, ale niestety, podczas trzeciej próby dotarcia do tego mitycznego miasta, zmarł na dur brzuszny po wypiciu brudnej wody z kirgiskiej rzeki Czuj. Choróbska się szerzą po świecie i Kirgizi są bardzo czujni, aby kraj ich przed nimi bronić. Ot, choćby najróżniejsze ostatnio grypy. Jak nie ptasia, to świńska. W jednej z wiosek chcieliśmy rozbić namiot obok strumienia, ale z leżącej nieopodal chatki wyszła babuszka i na migi dała nam do zrozumienia abyśmy poszli precz. Na szczęście znalazła się nastoletnia tłumaczka i okazało się, że babcia bała się, że przyniesiemy meksykańską grypę. Po zapewnieniach, że w Polsce grypy niet, dostaliśmy pozwolenie na rozbicie namiotu z zastrzeżeniem, aby niczego nie dotykać, a już nie daj boże krów.

 

 

Spotkania z ludźmi obfitowały w różne zabawne momenty, jak choćby starszy pan, od którego dowiedzieliśmy się, że kiedyś Kirgizi byli rośli i krzepcy, ale przyszli Rosjanie i zaczęli poić naród wódką. Przy pożegnaniu poprosił nas, aby mu sprowadzić z Polski żonę. ?Tylko przyślijcie mi mądrą, a nie głupią, bo potem i dzieci głupie i wnuki głupie??
Po prawie dwóch miesiącach podróży wróciliśmy do kraju. Casting na żonę dla jurnego wdowca trwa.

*Powyższy tekst ukazał się w magazynie Foto Kurier, numer 11/2009.

Zapraszam na pokaz
Piotr Strzeżysz

 

 

 

Kolejne Slajdowisko 18 marca - Michał Juszyński - Wielki Tydzień w Wielkim Mieście - Buenos Aires

Pełen kalendarz pokazów znajduje się na stronie http://www.skpb.waw.pl/slajdowiska/kalendarz.html

Opisy wszystkich pokazów znajdują się pod adresem http://skpb.waw.pl/slajdowiska/opisy-slajdowisk.html

Kontakt do nas na stronie http://skpb.waw.pl/slajdowiska/kontakt.html

Slajdowiska Czwartkowe na Politechnice Warszawskiej są współorganizowane przez SKPB Warszawa, Stowarzyszenie Studentów "Geoida" i Koło PTTK nr.1 Jedynka".

Tags: